Od trudu do sztuki istnienia
W podróży ku sobie
Istnienie bywa trudne. I nie chodzi tylko o dramaty – ale o samo bycie. O to, że jesteśmy świadomi, że przeżywamy, że czujemy. Że wiemy, iż życie ma swój kres, a my nie mamy nad nim pełnej kontroli. Z każdą decyzją coś wybieramy – i coś tracimy. Istnienie niesie w sobie pytania, na które nie ma prostych odpowiedzi. Pytania o sens, o miłość, o to, czy to, kim jesteśmy – wystarczy.
Dla wielu ludzi codzienność to wysiłek. Uśmiechają się, pracują, wypełniają role, a jednak wewnętrznie niosą napięcie – jakby coś trzeba było udowadniać, coś chronić, czegoś się bać. Ten stan, choć powszechny, nie zawsze jest rozpoznawany jako lęk. Często przybiera formę kontroli, nieustannego analizowania, potrzeby bycia potrzebnym, dopasowania się, perfekcji, odcięcia od ciała i relacji. Gdzieś w głębi działa mechanizm, który mówi:
„Muszę być czujna, żeby nie zostać zraniona. Muszę się starać, żeby zasłużyć. Muszę być silny, żeby przetrwać.”
To jest trud istnienia – kiedy samo przebywanie ze sobą, w świecie, z innymi, staje się polem walki. Choćby subtelnej. Ten mechanizm ma swoje korzenie w historii – osobistej, rodowej, społecznej. Tam, gdzie zabrakło bezpiecznego początku, troskliwej obecności, uznania bólu. Tam, gdzie doświadczenie nauczyło, że nie można ufać, że trzeba być ostrożnym. W takich warunkach umysł i ciało uczą się, że życie jest nieprzewidywalne, a miłość warunkowa.
Jednak to nie jest koniec opowieści.
W tym samym człowieku, który niesie lęk, istnieje też przestrzeń zaufania. Cicha, delikatna – ale prawdziwa. Zaufanie nie polega na naiwności. To nie jest wiara, że wszystko będzie dobrze – lecz głębokie uznanie, że mogę być sobą w tym, co jest. Że nie muszę znać wszystkich odpowiedzi, aby żyć prawdziwie. Że nie muszę być idealna, aby być kochana.
Zaczyna się to często bardzo subtelnie. Od momentu, kiedy ktoś się zatrzymuje i pyta:
„Co tak naprawdę czuję?”
Od chwili, gdy pozwala sobie na łzę, zamiast uśmiechu. Gdy wybiera autentyczność zamiast roli. Od pierwszego razu, gdy mówi: „Nie wiem, ale jestem.”
Tak rodzi się sztuka istnienia.
Nie wtedy, gdy już nic nie boli – ale wtedy, gdy człowiek oddycha, pozwalając bólowi być. Gdy obecność staje się ważniejsza niż obrona. Kiedy pozwalamy sobie być delikatni i mocni jednocześnie.
Mechanizm lęku trzyma ciało w napięciu. Oddech staje się płytki, przerywany. Uważność skierowana jest na zewnątrz: co mam zrobić, jak mnie widzą, czy się sprawdzam?
Zaufanie przynosi rozluźnienie – w ciele, w twarzy, w sercu. Oddech pogłębia się, wraca do brzucha. Uważność przenosi się do wewnątrz. Już nie tylko pytam: czy dobrze wyglądam? Ale: czy dobrze się czuję?
Nie tylko: czy zostałam zrozumiana? Ale: czy jestem w zgodzie ze sobą?
Ta zmiana nie następuje nagle. To proces. Czasem bardzo cichy. To jak zapalanie małej lampy w ciemnym pomieszczeniu. Nie zmienia ona mebli – ale rozprasza cień.
To jak oddychanie po długim czasie wstrzymywania powietrza. Na początku boli. Ale z każdym oddechem coś powraca – spokój, odczuwanie, miękkość.
Sztuka istnienia nie polega na tym, że życie magicznie "zmienia się". Polega na tym, że przestajemy walczyć ze sobą w środku. Zamiast tego zaczynamy współodczuwać. Rozpoznawać swoje granice. Dbać o relacje. Być sobą – nie przez doskonałość, ale przez obecność.
Nie trzeba przechodzić tego samemu. Psychoterapia, spotkania z drugim człowiekiem, sztuka, natura – wszystkie te ścieżki mogą być wsparciem. Pomagają przekształcać trud istnienia w żywą, autentyczną obecność.
Bo ostatecznie to właśnie ona uzdrawia – nie wiedza, nie kontrola, ale samo bycie. Czułe, świadome, żywe.
To jest sztuka istnienia. Tworzona każdego dnia. Przez ludzi, którzy zaczynają oddychać głębiej.